czwartek, 29 września 2016

Tematycznie: 10 albumów, za którymi nie przepadają ich twórcy

Bywa, że artyści zachowują się niczym wyrodni rodzice. Zamiast kochać wszystkie swoje dzieła miłością równą i bezwzględną różnicują je na lepsze i gorsze, udane i chybione. Niekochane dzieci tulą misie. Co tulą niekochane płyty?



1. The Cure - Three Imaginary Boys 

Nienawidzę tego albumu. To jest po prostu paw. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie go w ogóle kupowali - wypowiedź Roberta Smitha z roku 1989 na temat Three Imaginary Boys nie pozostawia żadnych wątpliwości jakim uczuciem lider The Cure darzy studyjny debiut swojego zespołu. A wszystko przez wydawcę! Umowa zawarta pomiędzy grupą a Fiction Records dawała wytwórni pełne prawo do decydowania o wyglądzie okładki longplaya oraz o tym jakie piosenki miały się na nim znaleźć. Taka sytuacja, delikatnie ujmując, nie zadowalała Smitha. W późniejszych latach wokaliście udało się wynegocjować większą kontrolę nad kompozycją własnych płyt.


2. The Durutti Column - The Return of The Durutti Column

Vini Reilly, lider The Durutti Column nie ma zbyt dobrego zdania o debiutanckiej płycie swojej formacji. Ściślej rzecz biorąc, nie podoba mu się brzmienie The Return of the Durutti Column, za które odpowiada Martin Hannett, czołowy producent wytwórni Factory Records w początkowym okresie jej istnienia.


3. Ministry - With Sympathy

Wydany w roku 1983 synth-popowy debiut przyszłych industrial-metalowców stanowi wynik kompromisu pomiędzy liderem zespołu, Alem Jourgensenem a wytwórnią Arista. Jej ówczesny A&R, Clive Davis przepowiadał Ministry karierę na miarę co najmniej Joy Division. Paradoksalnie jednak, pierwszym krokiem formacji na drodze do wymarzonego sukcesu miało być nagranie albumu w stylu Duran Duran, Culture Club albo Depeche Mode. Tak powstał materiał na With Sympathy. Dziewięć bezpretensjonalnych, ultramelodyjnych songów opartych na słodkim syntezatorowym brzmieniu. A na dokładkę niezobowiązujące teksty o miłości, pryszczach i szalonej zabawie wyśpiewane z quasi-brytyjskim akcentem. 


Jak nietrudno się domyślić Jourgensen nie ceni zbytnio swojego wczesnego dzieła. Niechętnie również wspomina promującą je trasę koncertową i występy przed Police, Madness czy Flock Of Seagulls. Podobno bardziej utytułowani koledzy z branży okazali się strasznymi bufonami... 


Niezależnie od tego co wujaszek Al powiedział lub powie jeszcze na temat With Sympathy - jest to moja ulubiona płyta Ministerstwa. A na pewno jedyna, której mogę słuchać od początku do końca, bez pomijania czegokolwiek.

O wyklętym wydawnictwie Ministry wypowiedział się swego czasu kolega po klawiaturze z bloga Jeszcze tego nie słyszałeś, gdzie uprzejmie odsyłam.

4. Bruce Springsteen - Born in the USA

A co Boss sądzi o swojej najpopularniejszej płycie, która na całym świecie znalazła ponad 30 milionów nabywców? W jednym z wywiadów opisał ją jako zbieraninę piosenek, co do których zawsze miał stosunek ambiwalentny. Znacznie wyżej Springsteen ocenia swoje wcześniejsze wydawnictwo, utrzymany w minorowym klimacie album Nebraska


5. The Clash - Cut the Crap

Cut the crap w wolnym (i łagodnym) tłumaczeniu oznacza przestań pieprzyć. Trudno o lepszy tytuł dla tak przedziwnej płyty. Ostatni studyjny album The Clash z pewnością nie powinien być firmowany nazwą tej kapeli. Z oryginalnego składu grupy w studiu pojawili się bowiem tylko Joe Strummer i Paul Simonon (który zagrał na basie w zaledwie dwóch utworach). Pod względem muzycznym i koncepcyjnym longplay stanowi dzieło… menadżera The Clash, Berniego Rhodesa. To on i zaangażowany przez niego batalion muzyków sesyjnych nadali Cut the Crap syntetyczny nowofalowy sznyt. 


Wydawnictwo nie zaskarbiło sobie przychylności krytyków. Fani na ogół uznali je za najsłabsze w dyskografii The Clash. Nie innego zdania był i sam Strummer, który w jednym z wywiadów wyjaśnił, że nie miał (bo i mieć nie chciał) wpływu na ostateczny kształt albumu. Wyszło jak wyszło… 

A tak - dla porównania - brzmi materiał z Cut the Crap w wersji demo:


6. Dezerter - Kolaboracja II 

O zawartości drugiego studyjnego longplaya warszawskiej ekipy, który ukazał się w roku 1989 (pod tytułem Dezerter) przez lata pisano, że to harcerski punk-rock. Świetne, zwarte kompozycje opatrzone bezkompromisowymi tekstami pozbawione jednak - w procesie nagrywania i produkcji - energii i pazura. Taki stan rzeczy utrzymywał się do roku 1997. Wówczas to Dezerterzy zremasterowali materiał i wzbogacili go o dodatkowe partie gitar (a utwór Budujesz faszym przez nietolerancję nagrali od nowa, wreszcie bez ingerencji cenzury). Reedycji krążka podjęła się oficyna QQRYQ.

Wersja oryginalna:



Wersja poprawiona:


7. Closterkeller - Purple 

Purpurowy debiut Closterkellera z roku 1990 nie należy do ulubionych albumów Anji Orthodox. Z obecnej perspektywy jest dla mnie nie do zaakceptowania (...) słabiutka wykonawczo i koncepcyjnie - tak o płycie wokalistka mówiła w wywiadzie dla Teraz Rocka, w grudniu 2003 r. W tej samej wypowiedzi artystka wskazała również jednak plusy materiału: została zarejestrowana jakaś pierwotna energia - co mnie cieszy (pełny tekst). 


8. Korn - Korn

Nie lubię kurwa grać tej pierdolonej płyty - tymi oto słowy złotousty Jonathan Davis podsumował zakończenie trasy koncertowej podczas której wspólnie ze swoim kukurydzianym bandem wykonywał kawałki z albumu Korn. Powód tej niechęci? Debiutanckie wydawnictwo ekipy z Bakersfield zawiera m.in. utwór Daddy opowiadający o molestowaniu seksualnym jakiego wokalista doświadczył w dzieciństwie. Wykonywanie na żywo piosenki przywołującej tak traumatyczne wspomnienie stanowi dla Jonathana nie lada wyzwanie.


9. Ozzy Osbourne - Ozzmosis

Samozwańczy Książę (Pieprzonej) Ciemności nie lubi swojej siódmej solowej płyty. I wcale nie chodzi tu o jej zawartość. Ozzy po prostu źle wspomina współpracę z producentem krążka, znanym perfekcjonistą Michaelem Beinhornem. Beinhorn zastąpił w studiu Michaela Wagenera, z którym wokalista rozpoczął sesję do Ozzmosis. Zmianę wymusiła wytwórnia. 


10. Foo Fighters - One By One

Czwarty longplay formacji Foo Fighters przyniósł dwa znakomite single - All My Life i Times Like These. Wydawnictwo uzyskało status platynowej płyty w USA, Wielkiej Brytanii i Kanadzie oraz podwójnej platynowej płyty w Australii. W roku 2004 krążek zdobył nawet nagrodę Grammy w kategorii Best Rock Album. Nie zmienia to jednak faktu, że Grohl i spółka raczej unikają grania na żywo utworów z One By One (poza wspomnianymi dwoma). W rozmowie z magazynem Rolling Stone w roku 2005 Dave wyjaśnił, że nagrywanie materiału przebiegało w pośpiechu i nerwowej atmosferze, i że spośród 11 piosenek, które weszły na tracklistę tylko 4 uważa za naprawdę dobre. 

Brak komentarzy:

szukaj w tym blogu